Szczycieńskie losy Mazurów – Erwin Syska odc. 1
Historię ziemi mazurskiej tworzyli ludzie. Czas więc i o nich coś więcej napisać. Dziś początek losów Erwina Syski z Wałów koło Lipowca w powiecie szczycieńskim.
RODZINNE WAŁY
– Urodziłem się w Wałach w 1933 roku. Nasz dom znajdował się właściwie na kolonii przy drodze biegnącej w kierunku Gawrzyjałek. Miałem dwoje rodzeństwa – siostrę i młodszego brata – wspomina Erwin Syska. Jego mama zajmowała się domem, a ojciec handlem końmi. Ojciec Erwina był inwalidą wojennym, który stracił nogę podczas potyczki w 1915 roku. Kalectwo nie pozwalało mu na uprawę roli więc zajął się handlem końmi i posiadał nawet bardzo ważne państwowe upoważnienie, które pozwalało mu konie skupować i odsprzedawać z zyskiem. Przed II wojną uzyskał od armii też specjalny certyfikat, pozwalający na podpisywanie umów z wojskiem i dostawą dla niego specjalnie wyselekcjonowanych koni. Interes na tyle dobrze się rozwijał, że w drugiej połowie lat trzydziestych rodzina Sysków jako jedyna we wsi posiadała samochód.
Erwin Syska
WIEJSKA SZKOŁA
– Aż do 3 klasy chodziłem do szkoły powszechnej w Wałach. Moja mama doszła do wniosku, że ostatni rok szkoły powszechnej powinienem ukończyć w Szczytnie, co zapewne pomogłoby mi zaaklimatyzować się w nowym, miejskim już środowisku. I tak też się stało. Czwartą klasę szkoły podstawowej ukończyłem już w Szczytnie.
Niewątpliwie matka Erwina uznała, że poziom nauczania w Szczytnie jest wyższy. W Wałach, w dwóch łączonych klasach nauczał zaledwie jeden nauczyciel, który w czasie zajęć zamieniał na przemian izby lekcyjne.
SZCZYCIEŃSKA EDUKACJA
W pierwszej połowie lat czterdziestych, a dokładnie w 1943 roku, młody Erwin w wieku 10 lat rozpoczął naukę w Hindenburg Gymnasium (obecnie Zespół Szkół nr 2). Ówczesnym rektorem czyli dyrektorem szkoły był Max Gustaw Meyhöfer, człowiek wszechstronnie wykształcony. Studiował między innymi germanistykę, historię, geologię i teologię. W 1912 roku w wieku zaledwie 23 lat otrzymał tytuł doktora historii. W szczycieńskiej Hindenburgschule nauczał w klasach starszych historii i łaciny.
Hindenburg Gymnasium w którym się uczył Erwin Syska (obecnie ZS nr2)
Jak wspomina pan Erwin, w szkole były różne profile nauczania, począwszy od przedmiotów humanistycznych, m.in. nauki języka francuskiego i angielskiego, a skończywszy na naukach ścisłych: fizyce, matematyce i chemii. Szkoła była placówką przeznaczoną wyłącznie dla chłopców. Uczyli się w niej młodzieńcy z całego ówczesnego powiatu szczycieńskiego. Dla części z nich przeznaczono internat z 60 miejscami, natomiast dla tych, którym zabrakło w nim miejsca, rodzice musieli znaleźć w mieście stancję, ale z tym, jak wspominał pan Erwin – nie było raczej problemu. Zajęcia w szkole rozpoczynały się dokładnie o 8 rano, a kończyły o 14.00.
– Gdyby moja matka nie znalazła stancji, musiałbym z Wałów dojeżdżać codziennie do Szczytna. A czym? Chyba tylko pocztowym samochodem, który zbierał przesyłki i listy z poszczególnych miejscowości. Pan Erwin opowiada, że musiałby wstawać o 5 rano, by pokonać kilometr drogi do miejsca, skąd ten samochód odjeżdżał. – Nie było to problemem w ciepłe miesiące w roku, ale takie „spacery” zimą moja matka już nie pozwoliła.
Jednak przez pierwsze tygodnie swojej edukacji jeszcze podstawowej, dojeżdżał do Szczytna pocztowym samochodem. – Dojeżdżało nas do Szczytna kilku i bywało tak, że lekcje kończyliśmy niekiedy wcześniej, a coś z wolnym czasem do godziny 15, gdy odjeżdżał samochód – musieliśmy coś zrobić. Wolny czas spędzaliśmy najczęściej na szwendaniu się po mieście lub odwiedzaliśmy cukiernię nieopodal budynku poczty.
Połowa lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Dzisiejsza ulica Odrodzenia.
STANCJA U PRAWNIKA
– Cieszyłem się z faktu, że mogłem się uczyć w Szczytnie. Wcześniej z Wałów nosa nie wytknąłem i miasto to już dla mnie, dzieciaka, to był wielki świat. Szczytno na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego stulecia było pięknym miastem – opowiada pan Erwin.
Wczesną jesienią 1943 roku matka Erwina rozpoczęła poszukiwania dla swojego syna dobrej stancji. Pomogły kontakty handlowe i towarzyskie męża. Do grona jego znajomych należał prawnik o nazwisku Lipka, który miał swój dom i prowadził w nim kancelarię adwokacką przy dzisiejszym zjeździe z ronda w kierunku ulicy Kościuszki. Ponadto oprócz kancelarii prawniczej, Lipka posiadał również restaurację i sklep, a ojciec Erwina był jego częstym klientem.
W tym budynku (obecnie Plac Juranda) Erwin Syska mieszkał na stancji.
„WIELKI ŚWIAT”
Erwin otrzymał do dyspozycji jeden z pokoi mieszkania Lipki. – Miałem świetny widok na centrum miasta, ponieważ pokój był na piętrze, a okno znajdowało się w narożnej części budynku i było skierowane na dzisiejszą ulicę Odrodzenia. Oczywiście jako uczeń, miałem swoje obowiązki i jako priorytet traktowałem przede wszystkim naukę, ale miasto mnie fascynowało.
Dla wiejskiego chłopaka był to przedsionek wielkiego świata. Na wsi oprócz codziennych zwykłych obowiązków jako ucznia, musiał również pracować w rodzinnym gospodarstwie. Jako dziesięcioletni chłopiec nie był kierowany przez rodziców do cięższych prac, ale i tych lżejszych nie brakowało. – Mój ojciec nie lubił, gdy się nudziłem. Zawsze znalazł dla mnie jakieś zajęcie, na przykład wypasanie krów.
Życie w Szczytnie dla młodego Erwina było zupełnie inne. – Po zakończeniu zajęć w szkole wracałem na stancję i jadłem jakiś posiłek. Następnie musiałem odrobić lekcję i powtórzyć materiał, który przerabialiśmy w szkole. Cały popołudniowy wolny czas młody Erwin wykorzystywał, jak tylko mógł. Poznał nowych kolegów i przyjaciół, a tych jak twierdzi – miał dość sporo.
COŚ DLA CIAŁA I DUSZY
– Lody. U nas na wsi jadało się je najczęściej jako deser, który był podawany do niedzielnych i świątecznych posiłków. Tu w Szczytnie było zupełnie inaczej. Od wiosny do jesieni, po zakończeniu swoich obowiązkowych popołudniowych zajęć, swoje pierwsze kroki kierowałem w kierunku najbliższej cukierni, by raczyć się tym zmrożonym smakołykiem. Byłem też dość częstym gościem biblioteki, która w czasie mojej szczycieńskiej edukacji mieściła się w budynku ratusza. Bywało, że wypożyczałem po kilka książek tygodniowo i zawsze je wszystkie przeczytałem – dodaje z dumą.
Pan Erwin pamięta swoje pierwsze urodziny, spędzone poza domem. – Była to dla mnie ogromna niespodzianka. Pewnego dnia, gdy wróciłem ze szkoły, pani Lipka zaprosiła mnie do salonu. Wchodzę, a tam zastawiony stół, na którym znajdowały się głównie słodycze. Towarzyszyło mi kilku kolegów z klasy. Było mi bardzo miło, bo u mnie, jak i w większości mazurskich domów obchodziło się urodziny na ogół bardzo skromnie. Życzenia, jakiś kuch (ciasto) i herbata oraz niewielkie podarunki, a tu w Szczytnie przypominało to niewielkie przyjęcie.
KINO I PROPAGANDA
Jak opowiada pan Erwin, dość często wraz z kolegami odwiedzał kino, które mieściło się mniej więcej na środku dzisiejszej ulicy Odrodzenia w jednej z kamienic. – Nie było filmu, na który z kolegami byśmy nie poszli. Każdy ówczesny seans rozpoczynał się „Die Deutsche Wochenschau” – niemiecką kroniką filmową, w której najczęściej były ukazywane „sukcesy” niemieckiej armii na frontach. W 1944 roku wraz z kolegami mieliśmy zaledwie po jedenaście lub dwanaście lat, ale oglądając taką kronikę i tak wiedzieliśmy, że jest to propaganda. W domu coraz częściej mówiło się o tym, że Ruscy wcześniej czy później i tak wejdą do Prus Wschodnich, i odbiją na nas, mieszkańcach, krzywdy doznane w czasie wojny.
Nieuchronnie zbliżająca się klęska III Rzeszy nie była jednak tematem powszechnych rozmów. – Miałem kolegów i przyjaciół, ale i tak trzeba było być ostrożnym. Nie ze względu na to, że ktoś pójdzie z jakimś donosem, ale wystarczało ryzyko, że któryś z nich powie nieopatrznie coś w domu, a niektórzy rodzice moich znajomych do końca i ślepo wierzyli w Hitlera.
Bardzo ciekawa historia . Chętnie przeczytam o dalszych losach tego pana.
Ciekawa opowieść i fotografie. Szczytno mi nieznane.